środa, 23 września 2009

Andyjska "jednodniówka" z kamerą i znajomymi

Witam po dłuższej przerwie.

Od jakiegoś czasu coraz mocniej doskwierała mi samotność w trakcie moich rowerowych wypraw i wycieczek. Najbliższe okolice Limy nie słyną ze szczególnego bezpieczeństwa, toteż każdemu wypadowi "za miasto" towarzyszył lekki, acz z czasem nieznośny dreszczyk emocji. Poza tym znacznie fajniej pedałować w towarzystwie, dlatego też postanowiłem znaleźć mi podobnych - ludzi zakręconych na punkcie kręcenia ;)

I tak w ostatni weekend wybrałem się z peruwiańskimi Cykloturystami. Z Armando, liderem grupy, złapałem kontakt poprzez jego konto na Youtubie. W odpowiedzi dostałem krótki wykaz planowanych wypadów; na najbliższą niedzielę zapowiadała się interesująca wspinaczka do andyjskiej miejscowości San Jeronimo de Surco, uwieńczona powrotnym zjadem na wybrzeże.

Dzień przed wyjazdem, chcąc upewnić się, czy przypadkiem znowu nie czeka mnie jazda w samotności, zadzwoniłem na podany w mailu numer telefonu. Choć rozmowa nie trwała długo to była całkiem poważnym wyzwaniem - postanowiłem nie rozpoczynać od standardowego "Hablas ingles?", lecz od początku do końca mówić po hiszpańsku :) Okazało się, że rozumiałem, a co ważniejsze - byłem rozumiany. "3 minuty rozmowy w castellano - bezcenne" ;) Dowiedziałem się, że grupa przejeżdża nieopodal moejgo domu oraz, że zbiórka jest na stacji benzynowej o bardzo wczesnej porze - godzina 6.20.

Chociaż nie zwykłem wstawać tak rano, o dziwo nie miałem problemu z pobudką. Kiedy kończyłem śniadanie bylo jeszcze całkiem ciemno, ale potem dosłownie w przeciągu 20 minut pojawiły się pierwsze promienie słońca. Z domu ruszyłem z dziesięciominutowym zapasem czasu, tak, aby bez problemu dojechać na umówioną stację... właśnie, czy aby na pewno umowioną? Nie do końca, bo "na miejscu" moim oczom ukazał się Starbucks... "Acha, to musiało być przy tym drugim, niemal identycznym rondzie", pomyslałem i szybko pomknąłem kilka przecznic w górę Alei Javier Prado. Tam, faktycznie, stacja była, ale innej marki niż ta na której mielismy się spotkać, a i po cykloturystach ani śladu... Na wielkim zegarze Uniwersytetu Limy dochodziła w pół do szóstej. "Jeżeli nie tu, to jest jeszcze tyko jedno możliwe miejsce" - w myslach wertowałem swój osobisty plan Limy. Ruszylem pędem w dół alei, do położonej ok. 2 km dalej stacji penzynowej Primax. Udało mi się dotrzeć w ostaniej chwili - moi nowi znajomi własnie ruszali.

W trójkę - ja, Armando i Omar - wolno zmierzaliśmy na wschód. Minęliśmy pole golfowe, imponujący stadion, na którem za niecały miesiąc zagrają Depeche Mode i sąsiadującą z nim inkaską twierdzę. Po wyjechaniu na Szosę Centralną przyspieszyliśmy. Peleton trochę się poszarpał - ja z Omarem na przedzie, Armando ok 100-200 metrów za nami. Droga na swoim początkowym odcinku nie wiodła jeszcze zbyt stromo pod górę więc mozna było trochę przycisnąć...

Przemknęliśmy przez Ate i Chaclacayo. Jak zwykle gdzieś w tych okolicach mgły ustąpiły i pojawiło się ostre słońce. W Chosice, na bardo ładym rynku poczekałem 5 minut na chłopaków, po czym przemieściliśmy na bazar, zeby zrobic zakupy. Przy okazji zregenerowaliśmy się energetycznie czymś, co przypominało kisiel, ale sporządzone było na bazie miejscowych ziół. Dodatkowo odbyłem sesje zdjeciową z kilkoma Chosicankami ;)

W poszerzonym składzie (dołączył Julio), ruszyliśmy dalej na wschód. Kolejny przystanek - punkt poboru opłat Cocachacra, 56 kilometr naszej trasy. Droga coraz bardziej pod gorę więc nasze średnie prędkości - w dół. 8, 12, maksymalnie 18 kilometrów na godzinę - to mozolna rzeczywistość tego odcinka naszej trasy. Wydawać by się mogło, że jako gringo z Doliny Środkowej Wisły, do tego na rowerze poziomym, szybko zostanę w tyle za peruwiańskimi "wycinakami", a tu miła niesppodzianka - cały czas, razem z Julio utrzymywaliśmy się na przedzie. Mimo wszystko słońce naprawdę mocno dawało mi się we znaki, do tego stopnia, że po kilkunastu kilometrach postanowiłem wylać sobie na głowę połowe mojego zapasu wody :) Polecam - to pomaga!

Za Cocachacra było trochę przyjemniej - na niebie pojawiły się dające chwile wytchnienia od żaru obłoki. Okalające nas górskie stoki porastała trawa - to znak, że zbliżamy się do wilgotniejszych obszarów peruwiańskiej sierry. Do położonej kilkanascie kilometrow dalej wioski San Jeronimo de Sucre dojechałem jako pierwszy! Pierwotnie tu mial być cel naszej podróży, jednak wspólnie z chłopakami zdecydowaliśmy, że wykorzystujac autobus pojedziemy trochę dalej w górę - do ulokowanego na wysokości 3000 m n.p.m. San Mateo.

Miejscowość przywitała nas rześkim powietrzem i głośną muzyką - n ryznku trwała w najlepsze fiesta na cześć patrona miasteczka. Na placu przed kościołem grała tradycyjna orkiestra, obok podrygiwali mieszkańcy - początkowo jakby nieśmiało - tylko pojedyncze osoby. Wśród zgromadzonej gawiedzi przechadzały się się gospodynie z różnymi smakołykami. Wkrótce impreza zaczęła się rozkręcać - panowie prosili do tańca panie, wokół ktorych pozostali ufirmowali krąg.

Kolejne punkty nasego programu to posiłek (smakowita zupa, kurczak z ryżem i galaretka), sesja foto przed urzedem gminy ;) oraz... powrotny zjazd! Na to ostatnie czekaliśmy wszyscy czterej.

Po dojechaniu do domu (po drodze przedziurawiłem kilka razy dętkę) mój licznik wskazywał 166 km. Za tydzień jedziemy gdzieś na południe :)

sobota, 4 lipca 2009

Poziomką po poddaszu Ameryki

W zeszły poniedziałek, korzystając z prawie tygodniowej przerwy w pracy postanowiłem ruszyć się gdzieś na rowerze. Tym "gdzieś" okazała się leżąca na wysokości ok. 3800m n.p.m. La Oroya. Żeby się do niej dostać musiałem przejechać ok. 180 kilometrową trasę pnącą się andyjskimi zboczami na wysokość 4820 metrów (przełęcz Ticlio).


View Ticlio in a larger map

Trochę obawiałem sie tej wysokości; rok temu po wjeździe rozklekotaną taksówką na podobny poziom w górach Cordiliera Blanca przez kilka godzin cierpiałem na chorobę wysokościową - ból głowy, nudności i ogólnie nie wiedziałem co ze sobą zrobić ;). Teraz wydawało mi się że może byc znaczie trudniej - w końcu chciałem cały podjazd pokonać o siłach własnych mięśni; do tego dochodziła konieczność podrózowania z bagażem oraz fakt, że jadę tam sam. Zagadką był dla mnie także stan nawierzchni Carretera Central. Ale co tam - nie ma się co zbyt długo zastanawiać - czas ruszać!

Do mniejszego zestawu niezawodnych sakw Crosso spakowałem śpiwór, ubrania i narzędzia; namiot wrzuciłem na bagażnik, a jedzenie postanowiłem kupić po drodzę. Troche mi się zeszło z tymi przygotowaniami, bo z domu wyruszyłem około 11tej. Pierwsze kilometry postanowilem pokonać trasą wypróbowaną w trakcie wycieczki do San Juan de Lanca - kawałek Panamericaną, potem skręt na autostradę Ramino Priale, by w miejscowości Huachipa zjechać na całkowicie boczną drogę stanowiącą doskonałą alternatywę dla bięgnącej równolegle i niezwykle na tym odcinku ruchliwej Carretera Central. W Chaclacayo pokonałem znajomy mostek nad rzeką Rimac, który tym razem okazał się być zamknięty dla ruchu samochodowego (chyba groził zawaleniem ;P). Dalej Chossica, wspomniane wczesniej zakupy i... witajcie Andy! Droga, chociaż ciągle w dolinie rzeki Rimac, z każdym kilometrem wydawała się być coraz bardziej stroma. Szybko wyjechałem ponad niemal wiecznie zimą spowijająca Limę mgłę i zrobiło się całkiem gorąco.

za Chossicą

Wbrew moim obawom nawierzchnia "Autostrady Centralnej" była świetna. Jasny asfalt, brak jakichkolwiek dziur czy kolein; dobre osnakowanie zarówno pionowe jak i poziome (odblaski). Wygląda na to, że Polska mogłaby się nauczyć od znacznie biedniejszego Peru jak należy dobrze układać asfalt. Do szczęścia brakowało tylko poboczy, zwłaszcza, że ruch ciężarówek i autobusów był całkiem spory. Czas leciał dość szybko, czego niestety nie mogłem powiedzieć o dystansie. Jechałem cały czas pod górkę ze średnią prędkością oscylującą wokół 18 km/h. W Cocachacra przejechałem przez punkt poboru opłat i przycisnąłem nieco mocniej, starając się dobrze wykorzystać ostanie chwile ze słońcem. Tuż po 18tej zaczęło sie ściemniac, a ja postanowiłem rozejrzeć się za dogodnym miejscem do rozbicia namiotu. Kilka kilometrów przed wioską Surco, za ostatnim zakrętem niewielkiej serpentyny zauważyłem opuszczone domostwo na sprzedaż i zachęcający zielony trawniczek schowany za rzędem drzew. Wyglądało to swietnie, więc bez wahania skręciłem z drogi i stoczyłem sie na z góry (dosłownie!) upatrzoną miejscówkę.

Pierwszy nocleg

Tuż przed zapadnięciem zmroku przypiąłem rower do drzewa, a sam, wraz z bagażami, wszedłem do wczesniej rozbitego namiotu. Pierwsze wrażenie: jest głośno. Kiedy te cieżarówki przestaną jeździć? Na szczęście zmęczenie okazało się być silniejsze od hałasu i po chwili zasnąłem. Mój sen nie trwał jednak zbyt długo - po jakimś czasie obudził mnie potworny jazgot i silne światła. Co się dzieje? Ufo, trzęsienie ziemi, koniec świata? W całej tej sytuacji z pogranicza jawy i snu uspokajał mnie jedynie dziwnie znajomy stukot... czyzby to był pociąg? Otworzyłem "drzwi" namiotu - w odległości kilkunastu metrów, tuż za krzakami przy których postawiłem mój rower, przetaczał sie długaśny towarowy skład. W jednej chwili stało się jasnym dlaczego całkiem przyjemnie wygladające domostwo szuka nowego właściciela... Pociąg odjechał, a wraz z nim moja chęć na spanie. Spojrzałem na zegarek - było gdzieś w pół do 9tej - moja drzemka trwała zatem jedynie dwie godziny. Po chwili znowu dały o sobie znać ciężarówki - ruch na trasie wcale nie zelżał. W takich warunkach było mi naprawdę ciężko zasnąć. Udało mi się chyba dopiero sporo po połnocy...

---

Mimo problemów ze snem, udało mi się wstać dośc wcześnie rano i w dalszą trasę wyruszyłem już przed 9tą. Było słonecznie i z kazdą chwilą coraz cieplej. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że na mojej szosie całkowicie ustał ruch samochodów. Co jakiś czas pojawiało się jakieś mototaxi i moze raz w przeciągu godziny samochód osobowy. Mimo tych zachęcających warunków postanowiłem w Surco zboczyć z głównej drogi i przejechać przez połozone niżej w dolinie wioski. Początkowo było całkiem fajnie - stary asfalt albo smołowany tłuczeń przypominał nieco bieszczadzką stokówkę. Za wsią szlak opadł mocno w dół i w pewnym momencie jego nawierzchnia zamieniła sie w skalne rumowisko (gołoboże? ;p). Poboczem płynał wątły strumyk - wyglądało na to, że miejsce to jakiś czas temu nawiedziła powódź. Po przekroczniu zerwanego mostku droga pięła się ostro w górę. Zacząłem żałować zjazdu z wygodnej asfaltówki, od której dzieliło mnie jeszcze ponad kilometr krętą żwirową serpentyną. Kiedy do niej dojechałem (po drodze obszczekało mnie jeszcze parę psów), okazało się, że ruch nadal był znikomy. Nie wiedziałem jaka jest tego przyczyna, natomiast z perpektywy siedzenia roweru poziomego sytuacja wygladała świetnie - szeroka, równa i pusta droga - czego chcieć więcej?

Po kilkunastu minutach wjechałem do miasteczka Matucana. Tu postanowiłem zrobić postój - zrobić małe zakupy, zjeść śniadanie i zadzwonić do Fiorelli. Po kupieniu bułek i coca-coli skierowałem się na klimatyczną stacyjkę kolejową, połozoną wzdłuż zaprojektowanej przez Ernesta Malinowskiego transandyjskiej linii kolejowej. Praktycznie całą moja trasa wiodła w dość niewielkiej odległości od torów; czasami tyko nie wiedziałem czy znajdują się one obok mnie, nad czy pode mną ;)

Stacja Matucana

stacja2

matucana3

matucana4

Po "obczajeniu" stacji skierowałem się do położonego obok rynku - tutaj w Ameryce Łacińskiej nazywanego "Plaza de Armas". Miejsce to było naprawdę urzekające. Usiadłem na jednej z parkowych ławek i zabrałem sie za konsumpcję śniadania.

rynek matucana

rynek matucana2

Od Fiorelli dowiedziałem się o przyczynie braku samochodów na Carretera Central. Otóż w Limie odbywał sie wielki protest transportowców, w związku z uchwaleniem nowego kodeksu ruchu drogowego, zaostrzającego znacznie kary dla kierowców jeżdżących niezgodnie z przepisami lub prowadzącymi pojazdy nie spełniające norm technicznych. Stanęły autobusy, combi, coastery i taksówki. Z kolei ciężarówki zablokowały drogi wyjazdowe z miasta. Ludzie chodzili do pracy na piechotę, a nieliczni łamistrajkowie mogli liczyć na oberwanie od protestujących kamieniami...

Ruszyłem w dalszą drogę. Komfortowe warunki jazdy nie skłaniały mnie do zbytniego wysiłku - za to starałem się robić dużo zdjęć otaczających mnie andyjskich krajobrazów.

za matucana

za matucana

za matucana

za matucana

Po drodze przejeżdżałem przez kilka tuneli.

tunele1

tunele2

tunele3

Widoki były naprawdę niczego sobie.

kurwapeligrosa

nazakrecie

toryidroga

Za San Mateo przy drodze odbywało się tradycyjne wesele. Charakterystyczny tłumek zgromadzonych ludzi; wielu z nich z grających na tubach, trabkach i suzafonach.

wesele

Najpierw przywitali mnie najmłodsi.

dzieci

Potem dołączyli starsi i już po chwili wraz z biesiadnikami tańczylem w wielkim kole, zerkając jednak co jakis czas w stronę roweru, czy aby nie ubywa mi niczego z sakw :) Cała impreza skończyła się dla mnie po około 10 minutach - było juz dosyc poźno, a tego dnia chciałem dojechać na Ticlio. Tymczasem z Bellavisty miałem do przejechania jeszcze ponad 1000 metrów pod górę.

bellavista

Tuż przed wioską Casapalca postanowiłem rozbić namiot.

przed ticlio

W tle było już widać osnieżone pięciotysięczniki okalające Ticlio... Sam też już byłem całkiem wysoko.

gps

W nocy zrobiło sie naprawdę zimno - oto jak wyglądałem po obudzeniu się. Praktycznie nie czułem własnych stóp - i to pomimo założenia trzech par skarpetek.

ja

A to cała moja garderoba, którą jeszcze chwile wcześniej miałem na sobie.

ubrania

Po wyjściu z namiotu moim oczom ukazało się Ticlio. Tego dnia na pewno tam dojadę!

ticliozoddali

Za plecami zaś została serpentyna, którą dzień wcześniej się wspinałem.

serpentyna

Dotychczasowa jazda, wbrew moim wcześniejszym obawom, nie sprawiała mi wiekszych kłopotów. Owszem, było dość ciężko, średnie prędkości nie za wysokie, ale to raczej z powodu sporego nachylenia podjazdu niż zwiekszającej sie z każdym kilometrem wysokości nad poziomem morza. Ale po przekroczeniu 4000 m n.p.m. coś się zmieniło. Już od samego rana lekko bolała mnie głowa, a oddech miałem wyraźnie przyspieszony. Pedałowało mi się z trudem, dość często musiałem robić krótkie postoje. Oj, przydałby się kubek herbaty z liści koki...

Tymczasem wokoło głusza i zbiżające się Ticlio...

ticliozdaleka

...i pociąg na towaryszącej mi od samej Limy Ferrocarril Central.

pociag

Na niebie pojawiły się dawno niewidziane przeze mnie obłoki i piękne błekitne niebo (w Limie możliwe są tylko dwie opcje: słońce + smog lub mgła + smog).

obloki

obloki2

Nieco dalej zaś wysokogorskie laguny i stoki o ciekawym, czerwonawym zabarwieniu.

laguna1

czerwonewierchy

Prawie na Ticlio...

prawiena

prawie

monte

I w końcu na samym Ticlio, na wysokości 4820 metrów, moim wysokościowym rekordzie, okupionym przepoconymi podkoszulkami, bolącą głową, poparzonymi przez słońce ustami i... kupą frajdy z tego dwu i pół dniowego podjazdu. Przyjechałem TUTAJ na rowerze, concha su madre!!!

ticlio

ticlio2


Otaczające mnie szczyty to pięciotysięczniki.


ticlio4

ticlio5

Chwilę potem ropocząłem 30 kilometrowy zjazd do celu mojej wyprawy, położonego 1000 metrów niżej miasta La Oroya. Nie omieszkałem jednak zatrzymać się przy urzekających turkusowych lagunach.

laguny

laguny2

Czerdzieści minut poźniej dojechałem na miejsce.

laoroya

Najpierw pojechałem na drugi koniec miasta, żeby cyknąć fotkę niesławnemu kombinatowi hutniczemu Doe Run - lokalnemu trucicielowi.

doerun

Potem wrócilem na Plaza de Armas, w pobliżu której znalazłem mily hostelik.

plaza

Natępnego dnia, w drodze powrotnej do Limy, na Ticlio zrobiłem jeszcze parę zdjęć.

powrot1

powrot2

Tym razem było znacznie chłodniej, a w pewnym momencie z niewielkiej chmury zaczął pruszyć śnieg.

Po wjechaniu na przełęcz pozostała sama rozkosz mojego kilkudniowego wyjzdu - ok. 130 kilometrowy rajd w doł, do położonej nad samym Pacyfikiem Limy. Zjazd byl niesamowity - cały dystans pokonałem w trzy godziny, kilkakrotnie osiągając zawrotną prędkość 120 km/h! To moj nowy poziomkowy rekord szybkości :)

Profile drogi powrotnej.

profil

wykres