Witam po dłuższej przerwie.
Od jakiegoś czasu coraz mocniej doskwierała mi samotność w trakcie moich rowerowych wypraw i wycieczek. Najbliższe okolice Limy nie słyną ze szczególnego bezpieczeństwa, toteż każdemu wypadowi "za miasto" towarzyszył lekki, acz z czasem nieznośny dreszczyk emocji. Poza tym znacznie fajniej pedałować w towarzystwie, dlatego też postanowiłem znaleźć mi podobnych - ludzi zakręconych na punkcie kręcenia ;)
I tak w ostatni weekend wybrałem się z peruwiańskimi Cykloturystami. Z Armando, liderem grupy, złapałem kontakt poprzez jego konto na Youtubie. W odpowiedzi dostałem krótki wykaz planowanych wypadów; na najbliższą niedzielę zapowiadała się interesująca wspinaczka do andyjskiej miejscowości San Jeronimo de Surco, uwieńczona powrotnym zjadem na wybrzeże.
Dzień przed wyjazdem, chcąc upewnić się, czy przypadkiem znowu nie czeka mnie jazda w samotności, zadzwoniłem na podany w mailu numer telefonu. Choć rozmowa nie trwała długo to była całkiem poważnym wyzwaniem - postanowiłem nie rozpoczynać od standardowego "Hablas ingles?", lecz od początku do końca mówić po hiszpańsku :) Okazało się, że rozumiałem, a co ważniejsze - byłem rozumiany. "3 minuty rozmowy w castellano - bezcenne" ;) Dowiedziałem się, że grupa przejeżdża nieopodal moejgo domu oraz, że zbiórka jest na stacji benzynowej o bardzo wczesnej porze - godzina 6.20.
Chociaż nie zwykłem wstawać tak rano, o dziwo nie miałem problemu z pobudką. Kiedy kończyłem śniadanie bylo jeszcze całkiem ciemno, ale potem dosłownie w przeciągu 20 minut pojawiły się pierwsze promienie słońca. Z domu ruszyłem z dziesięciominutowym zapasem czasu, tak, aby bez problemu dojechać na umówioną stację... właśnie, czy aby na pewno umowioną? Nie do końca, bo "na miejscu" moim oczom ukazał się Starbucks... "Acha, to musiało być przy tym drugim, niemal identycznym rondzie", pomyslałem i szybko pomknąłem kilka przecznic w górę Alei Javier Prado. Tam, faktycznie, stacja była, ale innej marki niż ta na której mielismy się spotkać, a i po cykloturystach ani śladu... Na wielkim zegarze Uniwersytetu Limy dochodziła w pół do szóstej. "Jeżeli nie tu, to jest jeszcze tyko jedno możliwe miejsce" - w myslach wertowałem swój osobisty plan Limy. Ruszylem pędem w dół alei, do położonej ok. 2 km dalej stacji penzynowej Primax. Udało mi się dotrzeć w ostaniej chwili - moi nowi znajomi własnie ruszali.
W trójkę - ja, Armando i Omar - wolno zmierzaliśmy na wschód. Minęliśmy pole golfowe, imponujący stadion, na którem za niecały miesiąc zagrają Depeche Mode i sąsiadującą z nim inkaską twierdzę. Po wyjechaniu na Szosę Centralną przyspieszyliśmy. Peleton trochę się poszarpał - ja z Omarem na przedzie, Armando ok 100-200 metrów za nami. Droga na swoim początkowym odcinku nie wiodła jeszcze zbyt stromo pod górę więc mozna było trochę przycisnąć...
Przemknęliśmy przez Ate i Chaclacayo. Jak zwykle gdzieś w tych okolicach mgły ustąpiły i pojawiło się ostre słońce. W Chosice, na bardo ładym rynku poczekałem 5 minut na chłopaków, po czym przemieściliśmy na bazar, zeby zrobic zakupy. Przy okazji zregenerowaliśmy się energetycznie czymś, co przypominało kisiel, ale sporządzone było na bazie miejscowych ziół. Dodatkowo odbyłem sesje zdjeciową z kilkoma Chosicankami ;)
W poszerzonym składzie (dołączył Julio), ruszyliśmy dalej na wschód. Kolejny przystanek - punkt poboru opłat Cocachacra, 56 kilometr naszej trasy. Droga coraz bardziej pod gorę więc nasze średnie prędkości - w dół. 8, 12, maksymalnie 18 kilometrów na godzinę - to mozolna rzeczywistość tego odcinka naszej trasy. Wydawać by się mogło, że jako gringo z Doliny Środkowej Wisły, do tego na rowerze poziomym, szybko zostanę w tyle za peruwiańskimi "wycinakami", a tu miła niesppodzianka - cały czas, razem z Julio utrzymywaliśmy się na przedzie. Mimo wszystko słońce naprawdę mocno dawało mi się we znaki, do tego stopnia, że po kilkunastu kilometrach postanowiłem wylać sobie na głowę połowe mojego zapasu wody :) Polecam - to pomaga!
Za Cocachacra było trochę przyjemniej - na niebie pojawiły się dające chwile wytchnienia od żaru obłoki. Okalające nas górskie stoki porastała trawa - to znak, że zbliżamy się do wilgotniejszych obszarów peruwiańskiej sierry. Do położonej kilkanascie kilometrow dalej wioski San Jeronimo de Sucre dojechałem jako pierwszy! Pierwotnie tu mial być cel naszej podróży, jednak wspólnie z chłopakami zdecydowaliśmy, że wykorzystujac autobus pojedziemy trochę dalej w górę - do ulokowanego na wysokości 3000 m n.p.m. San Mateo.
Miejscowość przywitała nas rześkim powietrzem i głośną muzyką - n ryznku trwała w najlepsze fiesta na cześć patrona miasteczka. Na placu przed kościołem grała tradycyjna orkiestra, obok podrygiwali mieszkańcy - początkowo jakby nieśmiało - tylko pojedyncze osoby. Wśród zgromadzonej gawiedzi przechadzały się się gospodynie z różnymi smakołykami. Wkrótce impreza zaczęła się rozkręcać - panowie prosili do tańca panie, wokół ktorych pozostali ufirmowali krąg.
Kolejne punkty nasego programu to posiłek (smakowita zupa, kurczak z ryżem i galaretka), sesja foto przed urzedem gminy ;) oraz... powrotny zjazd! Na to ostatnie czekaliśmy wszyscy czterej.
Po dojechaniu do domu (po drodze przedziurawiłem kilka razy dętkę) mój licznik wskazywał 166 km. Za tydzień jedziemy gdzieś na południe :)