W zeszły poniedziałek, korzystając z prawie tygodniowej przerwy w pracy postanowiłem ruszyć się gdzieś na rowerze. Tym "gdzieś" okazała się leżąca na wysokości ok. 3800m n.p.m. La Oroya. Żeby się do niej dostać musiałem przejechać ok. 180 kilometrową trasę pnącą się andyjskimi zboczami na wysokość 4820 metrów (przełęcz Ticlio).
View Ticlio in a larger map
Do mniejszego zestawu niezawodnych sakw Crosso spakowałem śpiwór, ubrania i narzędzia; namiot wrzuciłem na bagażnik, a jedzenie postanowiłem kupić po drodzę. Troche mi się zeszło z tymi przygotowaniami, bo z domu wyruszyłem około 11tej. Pierwsze kilometry postanowilem pokonać trasą wypróbowaną w trakcie wycieczki do San Juan de Lanca - kawałek Panamericaną, potem skręt na autostradę Ramino Priale, by w miejscowości Huachipa zjechać na całkowicie boczną drogę stanowiącą doskonałą alternatywę dla bięgnącej równolegle i niezwykle na tym odcinku ruchliwej Carretera Central. W Chaclacayo pokonałem znajomy mostek nad rzeką Rimac, który tym razem okazał się być zamknięty dla ruchu samochodowego (chyba groził zawaleniem ;P). Dalej Chossica, wspomniane wczesniej zakupy i... witajcie Andy! Droga, chociaż ciągle w dolinie rzeki Rimac, z każdym kilometrem wydawała się być coraz bardziej stroma. Szybko wyjechałem ponad niemal wiecznie zimą spowijająca Limę mgłę i zrobiło się całkiem gorąco.
Wbrew moim obawom nawierzchnia "Autostrady Centralnej" była świetna. Jasny asfalt, brak jakichkolwiek dziur czy kolein; dobre osnakowanie zarówno pionowe jak i poziome (odblaski). Wygląda na to, że Polska mogłaby się nauczyć od znacznie biedniejszego Peru jak należy dobrze układać asfalt. Do szczęścia brakowało tylko poboczy, zwłaszcza, że ruch ciężarówek i autobusów był całkiem spory. Czas leciał dość szybko, czego niestety nie mogłem powiedzieć o dystansie. Jechałem cały czas pod górkę ze średnią prędkością oscylującą wokół 18 km/h. W Cocachacra przejechałem przez punkt poboru opłat i przycisnąłem nieco mocniej, starając się dobrze wykorzystać ostanie chwile ze słońcem. Tuż po 18tej zaczęło sie ściemniac, a ja postanowiłem rozejrzeć się za dogodnym miejscem do rozbicia namiotu. Kilka kilometrów przed wioską Surco, za ostatnim zakrętem niewielkiej serpentyny zauważyłem opuszczone domostwo na sprzedaż i zachęcający zielony trawniczek schowany za rzędem drzew. Wyglądało to swietnie, więc bez wahania skręciłem z drogi i stoczyłem sie na z góry (dosłownie!) upatrzoną miejscówkę.
Tuż przed zapadnięciem zmroku przypiąłem rower do drzewa, a sam, wraz z bagażami, wszedłem do wczesniej rozbitego namiotu. Pierwsze wrażenie: jest głośno. Kiedy te cieżarówki przestaną jeździć? Na szczęście zmęczenie okazało się być silniejsze od hałasu i po chwili zasnąłem. Mój sen nie trwał jednak zbyt długo - po jakimś czasie obudził mnie potworny jazgot i silne światła. Co się dzieje? Ufo, trzęsienie ziemi, koniec świata? W całej tej sytuacji z pogranicza jawy i snu uspokajał mnie jedynie dziwnie znajomy stukot... czyzby to był pociąg? Otworzyłem "drzwi" namiotu - w odległości kilkunastu metrów, tuż za krzakami przy których postawiłem mój rower, przetaczał sie długaśny towarowy skład. W jednej chwili stało się jasnym dlaczego całkiem przyjemnie wygladające domostwo szuka nowego właściciela... Pociąg odjechał, a wraz z nim moja chęć na spanie. Spojrzałem na zegarek - było gdzieś w pół do 9tej - moja drzemka trwała zatem jedynie dwie godziny. Po chwili znowu dały o sobie znać ciężarówki - ruch na trasie wcale nie zelżał. W takich warunkach było mi naprawdę ciężko zasnąć. Udało mi się chyba dopiero sporo po połnocy...
---
Mimo problemów ze snem, udało mi się wstać dośc wcześnie rano i w dalszą trasę wyruszyłem już przed 9tą. Było słonecznie i z kazdą chwilą coraz cieplej. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że na mojej szosie całkowicie ustał ruch samochodów. Co jakiś czas pojawiało się jakieś mototaxi i moze raz w przeciągu godziny samochód osobowy. Mimo tych zachęcających warunków postanowiłem w Surco zboczyć z głównej drogi i przejechać przez połozone niżej w dolinie wioski. Początkowo było całkiem fajnie - stary asfalt albo smołowany tłuczeń przypominał nieco bieszczadzką stokówkę. Za wsią szlak opadł mocno w dół i w pewnym momencie jego nawierzchnia zamieniła sie w skalne rumowisko (gołoboże? ;p). Poboczem płynał wątły strumyk - wyglądało na to, że miejsce to jakiś czas temu nawiedziła powódź. Po przekroczniu zerwanego mostku droga pięła się ostro w górę. Zacząłem żałować zjazdu z wygodnej asfaltówki, od której dzieliło mnie jeszcze ponad kilometr krętą żwirową serpentyną. Kiedy do niej dojechałem (po drodze obszczekało mnie jeszcze parę psów), okazało się, że ruch nadal był znikomy. Nie wiedziałem jaka jest tego przyczyna, natomiast z perpektywy siedzenia roweru poziomego sytuacja wygladała świetnie - szeroka, równa i pusta droga - czego chcieć więcej?
Po kilkunastu minutach wjechałem do miasteczka Matucana. Tu postanowiłem zrobić postój - zrobić małe zakupy, zjeść śniadanie i zadzwonić do Fiorelli. Po kupieniu bułek i coca-coli skierowałem się na klimatyczną stacyjkę kolejową, połozoną wzdłuż zaprojektowanej przez Ernesta Malinowskiego transandyjskiej linii kolejowej. Praktycznie całą moja trasa wiodła w dość niewielkiej odległości od torów; czasami tyko nie wiedziałem czy znajdują się one obok mnie, nad czy pode mną ;)
Po "obczajeniu" stacji skierowałem się do położonego obok rynku - tutaj w Ameryce Łacińskiej nazywanego "Plaza de Armas". Miejsce to było naprawdę urzekające. Usiadłem na jednej z parkowych ławek i zabrałem sie za konsumpcję śniadania.
Od Fiorelli dowiedziałem się o przyczynie braku samochodów na Carretera Central. Otóż w Limie odbywał sie wielki protest transportowców, w związku z uchwaleniem nowego kodeksu ruchu drogowego, zaostrzającego znacznie kary dla kierowców jeżdżących niezgodnie z przepisami lub prowadzącymi pojazdy nie spełniające norm technicznych. Stanęły autobusy, combi, coastery i taksówki. Z kolei ciężarówki zablokowały drogi wyjazdowe z miasta. Ludzie chodzili do pracy na piechotę, a nieliczni łamistrajkowie mogli liczyć na oberwanie od protestujących kamieniami...
Ruszyłem w dalszą drogę. Komfortowe warunki jazdy nie skłaniały mnie do zbytniego wysiłku - za to starałem się robić dużo zdjęć otaczających mnie andyjskich krajobrazów.
Po drodze przejeżdżałem przez kilka tuneli.
Widoki były naprawdę niczego sobie.
Najpierw przywitali mnie najmłodsi.
Potem dołączyli starsi i już po chwili wraz z biesiadnikami tańczylem w wielkim kole, zerkając jednak co jakis czas w stronę roweru, czy aby nie ubywa mi niczego z sakw :) Cała impreza skończyła się dla mnie po około 10 minutach - było juz dosyc poźno, a tego dnia chciałem dojechać na Ticlio. Tymczasem z Bellavisty miałem do przejechania jeszcze ponad 1000 metrów pod górę.
Tuż przed wioską Casapalca postanowiłem rozbić namiot.
W tle było już widać osnieżone pięciotysięczniki okalające Ticlio... Sam też już byłem całkiem wysoko.
A to cała moja garderoba, którą jeszcze chwile wcześniej miałem na sobie.
Po wyjściu z namiotu moim oczom ukazało się Ticlio. Tego dnia na pewno tam dojadę!
Za plecami zaś została serpentyna, którą dzień wcześniej się wspinałem.
Dotychczasowa jazda, wbrew moim wcześniejszym obawom, nie sprawiała mi wiekszych kłopotów. Owszem, było dość ciężko, średnie prędkości nie za wysokie, ale to raczej z powodu sporego nachylenia podjazdu niż zwiekszającej sie z każdym kilometrem wysokości nad poziomem morza. Ale po przekroczeniu 4000 m n.p.m. coś się zmieniło. Już od samego rana lekko bolała mnie głowa, a oddech miałem wyraźnie przyspieszony. Pedałowało mi się z trudem, dość często musiałem robić krótkie postoje. Oj, przydałby się kubek herbaty z liści koki...
Tymczasem wokoło głusza i zbiżające się Ticlio...

...i pociąg na towaryszącej mi od samej Limy Ferrocarril Central.

Na niebie pojawiły się dawno niewidziane przeze mnie obłoki i piękne błekitne niebo (w Limie możliwe są tylko dwie opcje: słońce + smog lub mgła + smog).

Nieco dalej zaś wysokogorskie laguny i stoki o ciekawym, czerwonawym zabarwieniu.

Prawie na Ticlio...


I w końcu na samym Ticlio, na wysokości 4820 metrów, moim wysokościowym rekordzie, okupionym przepoconymi podkoszulkami, bolącą głową, poparzonymi przez słońce ustami i... kupą frajdy z tego dwu i pół dniowego podjazdu. Przyjechałem TUTAJ na rowerze, concha su madre!!!

Otaczające mnie szczyty to pięciotysięczniki.

Chwilę potem ropocząłem 30 kilometrowy zjazd do celu mojej wyprawy, położonego 1000 metrów niżej miasta La Oroya. Nie omieszkałem jednak zatrzymać się przy urzekających turkusowych lagunach.

Najpierw pojechałem na drugi koniec miasta, żeby cyknąć fotkę niesławnemu kombinatowi hutniczemu Doe Run - lokalnemu trucicielowi.
Potem wrócilem na Plaza de Armas, w pobliżu której znalazłem mily hostelik.
Natępnego dnia, w drodze powrotnej do Limy, na Ticlio zrobiłem jeszcze parę zdjęć.

Tym razem było znacznie chłodniej, a w pewnym momencie z niewielkiej chmury zaczął pruszyć śnieg.
Po wjechaniu na przełęcz pozostała sama rozkosz mojego kilkudniowego wyjzdu - ok. 130 kilometrowy rajd w doł, do położonej nad samym Pacyfikiem Limy. Zjazd byl niesamowity - cały dystans pokonałem w trzy godziny, kilkakrotnie osiągając zawrotną prędkość 120 km/h! To moj nowy poziomkowy rekord szybkości :)
Profile drogi powrotnej.
