W ostatnia środę powinienem pracować, jednak dzień wcześniej, po rzekomym treningu (który sie nie odbył (!)) moja firma dała wszystkim czasowo bliżej nieokreślone "wolne" (najpewniej do poniedziałku). Korzystając z tak przedwcześnie ropoczetej
semana santa (wolnej od pracy końcówki wielkiego tygodnia; tutaj, w odróżnieniu do Polski, masowo spędzanej na plażach, w parkach, czy dyskotekach), postanowiłem ruszyć się na rowerze gdzieś za miasto
. Wybór pozornie miałem wręcz nieograniczony - dookoła Andy, dzikie, nieprzemierzone; mityczna
sierra rozciągająca sie na przestrzeni wielu tysięcy kilometrów kwadratowych i kryjąca w sobie bogactwo zarówno wytworów natury jak i kultury. Ośnieżone sześciotysięczniki, szmaragdowe laguny czy postkolonialne wioski z budynkami pamiętającymi pierwszą wojnę na Pacyfiku... Wszystko to na wyciągnięcie dłoni lub - przynajmniej - do obejrzenia z jakiejś wściekle zielonej doliny (kto by tam wjeżdżał rowerem na sześciotysięcznik ;P) wrzynającej się głeboko w andyjski masyw
... Ale... No właśnie.
Pierwszy problem pojawia się niemal po opuszczeniu domu. No dobrze, może na ulicy Jose Antonio jest jeszcze spokojnie, prawie jak w Europie (z tym, że bardziej tej wschodniej). Jednak już po wyjechaniu poza granice osiedla Camacho, w którym przyszło mi mieszkać, zaczyna się hardcorowy, prawdziwie latynoski (Ale Meksyk!), pozbawiony zasad ruch uliczny. Dla mnie, jako niechronionego użytkownika limeńskich dróg, na dłuższą metę jest to mocno stresujące; zresztą poświęce temu tematowi osobną notkę.
Kolejna sprawa - pueblos jouvenos, czyli, bardziej po polsku (?!) - slamsy, chociaż nie do końca. Którędy by nie próbować wyjechać z Limy, trzeba przez nie przejechać. A slamsy to bród, hałas, dziurawe drogi i jeszcze bardziej chaotyczna cyrkulacja pojazdów. Do tego ta delikatna obawa w trakcie każdego oczekiwania na zielone światło, że komuś spodoba się za bardzo mój nietypowy rower, albo za bardzo nie spodobają moje blond włosy...

To chyba dwa podstawowe problemy, które blokują mnie w jakiś sposób przed rowerowaniem tutaj na skalę taką, jaką bym sobie chciał. No, może jeszcze tempertura - w słońcu jest naprawdę gorąco; poza tym trzeba uważać na oparzenia.
Ok, ale koniec tego narzekania. Cały wtorkowy wieczór poświęciłem na szperanie w internecie w poszukiwaniu map oraz pomysłów na wycieczkę. W końcu znalazłem fajną stronę pewnego biura turystyki rowerowej i postanowiłem zrealizować jedną z ich tras na własną rękę. Zapowiadało się dość ciekawie - ok 70 km w jedną stronę, cały czas pod górkę; końcowy odcinek szutrowy i stromy.
Pokaż san juan de lanca na większej mapieNastępnego dnia wstałem rano z zamiaram wyruszenia ok. dziewiątej. Spakowałem prowiant (trzy kanapki i ciastka), dużo wody, i gps'a po brzegi wypełnionego mapami. Hej przygodo!
Pierwsze ok. 30 km pokonałem... autostradami. Tak, tak - ruch rowerowy na autostradach jest tutaj jak najbardziej dozwolony, a co więcej - w miarę bezpieczny, bo odbywający na dość szerokich poboczach. Niestety na autostradzie Ramino Priale, choć też wyposażonej w to udogodnienie, a do tego biegnącej dość na uboczu, z dala od nieciekawej dzielnicy Ate, nikt NIGDY nie sprzątał tego, co nanoszą na swych kołach pojazdy oraz tego, co z nich spada. Chyba cudem nie złapałem tam gumy.

Tu akurat bylo w miarę ok. Nieopodal, po prawej stronie drogi - zapora na życiodajnej rzecze Rimac:

A po lewej żołnierz, który wydaje się strzec ujęć wody dla położonej na pustynii aglomeracji.

Po uważniejszym przyjrzeniu się stwierdziłem, że tak naprawdę była to atrapa z tektury.
Autostradę opuściłem w miejscowości Huachipa, którą pamiętałem z wcześniej wyprawy do zoo; dalej na wschód skierowałem się lokalną drogą biegnącą równolegle do łączącej Limę z prowincjami Sierry i Selwy, Autostrady Centralnej. Trasa, chociaż cały czas pod górkę, zrobiła się całkiem przyjemna - równy asfalt, dookoła zielone pola, a ostre słońce schowało się gdzieś za chmurami. Wokół mnie praktycznie ustał ruch samochodowy, za to pojawiła się chmara niegroźnych mototaksówek. Większość z nich przewoziła jakieś płody rolne; część załadowanego zielska wyglądała dziwnie znajomo... Hmm, czy jest możliwe, że były to konopie indyjskie? :)

W Chcalcayo po raz kolejny przekroczyłem Rio Rimac i kontynuwałem podróż Autostradą Centralną, która wbrew moim obawom, okazała się być całkiem spokojna.

W miejscowości Chosica, zrobiłem sobie mały postój. W trakcie opróżniania kolejnej butelki Coca-Coli, zagadnął mnie mężczyzna. Początkowo rozmawialiśmy o moim rowerze, o tym jak się znalazłem w Peru, i kiedy już miałem oddać pustą butelkę do sklepu i ruszyć dalej, mój adwersarz niepodziewanie złożył mi propozycję współpracy przy redagowaniu swojej prawniczej gazety "Mundo jurado". Nie miałem za bardzo czasu na dalszą rozmowę - wymieniliśmy się mailami i pożegnaliśmy.
Za Chossicą zrobiło się całkiem odludnie - zarówno na drodze, jak i wokół. Cieżko mi uwierzyć, że jestem na jednej z głównych dróg w Peru. Jednocześnie dolina rzeki Rimac znacznie się zwęziła, dając coraz mniej miejsca drodze i zaprojektowanej przez Polaka linii kolejowej. Zaczęło się też robić coraz stromiej.


Parę kilometrów dalej wjechałem do małej wioski. Według wskazań gpsa, to tutaj powinienem odbić na szutrówkę prowadzącą do położonej na wysokości 3000 m n.p.m. osady Chanachacallo. Jest nawet drogowskaz, jednak skrzyżowania nigdzie nie widać. Po dwustu metrach kończą się zabudowania... nie, coś tu nie gra. Wróciłem w okolice drogowskazu i spytałem o drogę stojącą obok sklepu kobietę. Starsza pani w tradycyjnym indiańskim kapeluszu na głowie wskazała mi wąską, zaczynającą się szlabanem drożynę, wiądącą gdzieś pomiędzy budynkami. Przejżdżając szosą byłem pewien, że to wjazd na czyjeś podwórko. Przy opuszczonym szlabanie postawiony był cennik wjazdu (ciekawe, czyżbym wjeżdżał do parku narodowego?), na szczęście rowerzyści nie muszą nic płacić.

Szlaban w górę i... tu jest naprawdę ciężko. Droga może nie była zbyt stroma, ale jej stan - fatalny. Spore kamienie co chwilę zmuszały mnie do szukania możliwości przejazdu. Parę razy, tracąc równowagę na wertepach, w ostatniej chwili zeskakiwałem z mojej poziomki. Po około kilometrze przekroczyłem niewielki bród.

Nawierzchnia poprawiła się, za to zaczęły się prawdziwe stromizny. Nic dziwnego, do przejechania zostało mi około 15 kilometrów, podczas gdy byłem dopiero na wysokości 1500 metrów!

Kolejne kilometry opłaciłem sporą ilością wylanego potu. I to pomimo dość sprzyjających warunków - słońce cały czas za chmurami, a dookoła - zupełnie inaczej niż na wybrzeżu - zielono i wilgotno.

Dolina rzeki Canchacalla z powodu swojego specyficznego położenia jest znacznie bardziej "mokra", niż otaczający ją obszar, co czyni ją lokalnym zagłębiem owocowo-warzywnym. Rosną tu między innymi flaszowiec peruwiański (jego owoce to tzw. jabłka budyniowe), męczennica, zwana tu tumbo, moja ulubiona palta (dopiero przeszukując Wikipedię na potrzeby tego bloga, dowiedziałem się, że palta to awokadao), lokuat czy zupełnie swojskie jabłonie.

Za miejscowocią Cumbe zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Moja średnia prędkość oscylowała wokół 5 km/h; często dawałem sobie spokój z jazdą i po prostu prowadziłem rower. Skłaniały mnie do tego także napotykane co jakiś czas psy, asertywnie strzegącego swojego terytorium, roztaczającego się znacznie poza granice owocowych farm. W pozycji wertykalnej czułem się pewniej w tych "konfrontacjach". W ekstremalnych sytuacjach przekupywałem pieski ciastkami.

Musiałem zrewidować zwoje plany. Niespodziwałem się, że droga będzie tak technicznie trudna. Było już dosyć późno, choć od zjazdu z Autostrady Centralnej przejechałem zaledwie kilka kilometrów. W Peru przez cały rok ciemno robi się ok. siódmej, a ja nie chciałem zostawać w dolinie po zmroku. Do Limy szmat drogi, a ja ciągle się od niej oddalam! Zdecydowałem, że dojadę do wysokości 2000 metrów n.p.m. i tam zacznę swoją drogę powrotną. Według wskazań gpsa powinno to być w miejscowości San Juan de Lanca.



Po kolejnych 40 minutach cięźkiej poziomkowej wspinaczki moim oczom ukazała się powitalna brama. Rzut oka na gpsa - 2080 m - hurra, mogę wracać! ;)

Malutka osada położona była naprawdę malowniczo. Wzdłuż jedynej drogi trawersującej strome zbocze pod które dotychczas się wspinałem, na niewielkim bardziej płaskim obaszarze przycupnęło parę domostw, kościół i urząd.


Był tam też sklep spożywczy, z którego nie omieszkałem skorzystać :)

Po szybkim uzupełnieniu kalorii, płynów i otarciu potu z czoła zacząłem swój "rajd" w dół. Niestety te same wielkie kamienie (i psy!), które utrudniały mi podjazd, teraz nie pozwalały mi rozwijać prędkości większych niż 15-20 km/h. Chwilami, na równiejszych i prostych odcinkach dobijałem do 30tki. Trudno - myślałem - tą ciągłą jazdę na hamulcu powetuje sobie na Autostradzie Centralnej, a teraz - aby dojechać do asfaltu przed zapadnięciem zmroku.

Jak pomyślałem, tak uczyniłem. Przy znajomym szlabanie zatrzymałem się tylko na chwilę. Założyłem lampki, dokończyłem paczkę ciastek i... jazda w dół!
Kolejne kilkadziesiąt kilometrów to chyba marzenie każdego kolarza (a z pewnością poziomkowca) - równy, szeroki asfalt i nachylenia pozwalające bez pedałowania uzyskać prędkości rzędu 50 km/h. Za Chosiccą zrobiło się trochę tłoczniej więc trzeba było uważać, tym niemniej jechało się świetnie!
Ostatni odcinek postanowiłem pokonać bez kluczenia opłotkami - główną drogą przez sam środek slamsowatego Ate. Niestety moja czujność, uśpiona przez wcześniejsze świeżo wyremontowane odcinki Carretera Central, zawiodła. Około 10 km od domu, z prędkością grubo ponad 30 km/h wpadłem w dość pokaźną dziurę, znajdującą się dokładnie na środku mojego pasa ruchu. Na szczęście ja i rower wyszliśmy z tego cało, czego nie można powiedzieć o mojej tylnej caetye'ce. Mocujący ją klips wysunął się z sakwy i lampka upadła na jezdnie rozsypując tam całą swoja zawartość. Korpus i bateryjki ocalały; klosik niestety chyba został rozjechany przez pędzące tuż za mną combi. I gdzie teraz znajdę taką cateye'kę? ;(
Póki co korpus z diodami okleiłem taśmą przeźroczystą i szykuję się do kolejnego wypadu ;)